-Brakuje sezonowych pracowników: Matce z dwójką dzieci nie opłaca się iść za 2100 zł do pracy





Kamila Okoń z restauracji Chëcz Kole Szpërka w Rewie opowiada, że coraz trudniej jest znaleźć pracownika sezonowego i zmuszona jest przyjmować kogo popadnie.
Dlaczego tak jest?
Zastanawiamy się ile zarabia ten pracownik sezonowy?






Stawka: 6 zł za godzinę. Umowa? Bez żartów

Doświadczenia pracowników sezonowych, dorywczych i tych, którzy podejmują pierwszą pracę, opisywaliśmy też w poprzednich latach:

Zbiory warzyw i owoców. ''Robota od piątej rano, stawki: 200 złotych na tydzień''

''Wolisz seks czy czekoladę?''. Kobiety w branży gastronomicznej są regularnie molestowane

Mobbing, brak urlopu, zamiast pensji napiwki od klientów. Jak pracodawcy traktują młodych pracowników

Teraz o doświadczenia z pracownikami zapytaliśmy pracodawców, którzy swoje biznesy prowadzą w najbardziej turystycznych częściach Polski.

***

- Ostatni kucharz odszedł z dnia na dzień. Musiałem na gwałt szukać nowego. Facet odpowiada na ogłoszenie. Mieszka we Wrocławiu, ale chce przyjechać nad morze. W drodze tak się upija, że wsiada nie do tego pociągu. Na miejsce dociera z kilkugodzinnym opóźnieniem. Wciąż na bani. Idzie do pokoju i zasypia. Budzi się dopiero następnego dnia w południe - opowiada Andrzej, który prowadzi pensjonat koło Ustki.


W sieci roi się od ofert pracy sezonowej na Mazurach i nad morzem. Poszukiwani są głównie pracownicy z branży gastronomicznej i turystycznej - kelnerzy, kucharze, pomoc kuchenna, bariści, pracownicy recepcji, osoby do sprzątania, dostawcy. Stawki, o ile są podane, zaczynają się od najniższej krajowej - 13,70 zł brutto (9,74 zł na rękę). Górna granica to zwykle 15, 16, rzadziej 20 zł brutto za godzinę. W ogłoszeniach często zawarta jest informacja o możliwym zakwaterowaniu i wyżywieniu - bezpłatnie. Jakie pracodawcy stawiają wymagania? Nierzadko szukają osób z doświadczeniem, z aktualną książeczką do celów sanitarno-epidemiologicznych, częściej - dobrze zorganizowanych, o wysokiej kulturze osobistej, najczęściej - po prostu uczciwych i pracowitych. Wiele jest ogłoszeń, w których nie wymienia się żadnych wymagań.









- Od trzech lat mam problem, ale w tym roku jest najgorzej. W tej chwili ogłoszenie o pracę musimy odświeżać praktycznie co tydzień, bo ciągle ktoś odchodzi - mówi Kamila Okoń z restauracji Chëcz Kole Szpërka w Rewie. Płaci od 12 do 15 zł za godzinę na rękę, na umowę-zlecenie. Jak dodaje, nie ma już wyboru i w tej chwili zatrudnia kogo popadnie, bez żadnego doświadczenia, bo potrzebne jest wsparcie w najgorętszym okresie. - Strach komuś zwrócić uwagę, że robi coś źle, bo zaraz odejdzie. Teraz pracownicy rządzą pracodawcami - przekonuje.

Maria, restauratorka z Krynicy Morskiej, która zatrudnia na umowę-zlecenie (o ile pracownicy umowę chcą) i, jak twierdzi, płaci pracownikom od 3 do 4 tys. zł na rękę miesięcznie (zapewnia również wyżywienie i zakwaterowanie), potwierdza: - Zatrudniają się tylko na miesiąc, z dnia na dzień się zwalniają, bo nic ich nie ogranicza. Długo bezrobotni nie są, idą do restauracji obok, bo tam też szukają kogoś do pracy. Za mniej niż 20 zł za godzinę mało kto chce pracować. Połowa ludzi zatrudnionych w sezonie pracuje na czarno. Nie dlatego, że pracodawca nie chce dać umowy, oni tej umowy nie chcą. Żyją na zasiłku, więc im się nie opłaca czegokolwiek podpisywać  - kwituje.


- Jak dawałem ogłoszenie o pracę na OLX, to zawsze ktoś się zgłaszał, w tym roku cisza. Zatrudniam czterech kucharzy, gdy jeden odejdzie, wszystko się sypie. Pracodawcy śpią na bombie zegarowej. Nigdy nie wiesz, kiedy ktoś postanowi z dnia na dzień cię zostawić - dodaje pan Andrzej z okolic Ustki. Swoim pracownikom płaci ok. 17 zł za godzinę brutto na umowę-zlecenie.

2100 zł już nie przyciąga ludzi
- Mikołajki są typowo sezonowe, poza sezonem z pracą ciężko, w sezonie - jest w czym przebierać. Tylko nie ma komu - wyjaśnia Edyta Raczkowska, pośrednik pracy z mikołajskiego oddziału Powiatowego Urzędu Pracy w Mrągowie. - Młodzi wolą wyjechać za granicę, bo w krótkim czasie zarobią więcej, a starsi, z dziećmi, dostają 500 plus. Matce z dwójką dzieci nie opłaca się za 2100 zł iść do pracy. Dostanie od państwa 1000 zł i może zostać w domu, spędzić ten czas z dziećmi. A tak to musiałaby kombinować - czy to ze żłobkiem, czy z opiekunką - dodaje.








Jak wyjaśnia Małgorzata Żukowska, kierownik Działu Pośrednictwa Pracy z Urzędu Pracy w Giżycku, obecny rynek pracy to rynek pracownika. - Lokalni przedsiębiorcy mają ogromny problem ze znalezieniem odpowiedniego pracownika, i obecnie nie chodzi już o wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Brakuje rąk do pracy na stanowiska, gdzie nie są wymagane żadne kwalifikacje, oprócz chęci do pracy - mówi. Jak dodaje, jednym z elementów, który ma wpływ na tak problemową sytuację, jest mała różnica między proponowanym przez pracodawców minimalnym wynagrodzeniem a wysokością uzyskiwanych świadczeń socjalnych.

Jak zaznacza, część osób, które widnieją w ewidencji urzędu pracy, mieści się w tzw. III profilu pomocy. - To osoby bardzo oddalone od rynku pracy, ze względu m.in na wiek, stan zdrowia niepełnosprawność czy uzależnienia - wyjaśnia. Z czego, jak dodaje, 90 proc. to samotne matki, kobiety w ciąży lub takie, które dopiero co urodziły dziecko. - Im, tak jak kobietom pracującym, przysługuje urlop macierzyński i dodatkowy rodzicielski. Takie panie widnieją w naszej ewidencji nawet 4-5 lat - informuje.









Dariusz Jerzy Buszko, zastępca dyrektora Powiatowego Urzędu Pracy w Płocku, jako główny problem zgłaszany przez pracodawców wymienia zbyt wygórowane wymagania finansowe kandydatów, niepoparte odpowiednim wykształceniem i doświadczeniem. - Zdarzają się sytuacje, że kandydat, pomimo wcześniejszego porozumienia z pracodawcą, nie zgłasza się do pracy już pierwszego dnia - mówi.

Małgorzata Żukowska wskazuje jednak, iż wciąż wielu pracodawców nie zapewnia odpowiednich warunków pracy pracownikom, i nie chodzi tu wyłącznie o wysokość pensji. -Proponują nawet wysoko wykwalifikowanym pracownikom najniższą stawkę, nie obchodzi ich, jak i czym pracownik dotrze do miejsca pracy, gdzie będzie nocował, itp. - odpowiada.

Edyta Raczkowska przekonuje, że w tej sytuacji pracodawcy powinni motywować pracowników wyższym wynagrodzeniem. - 2100 zł już ludzi nie przyciąga - mówi.

Kodeks pracy to fikcja

Andrzej spod Ustki rozumie, że ludzie chcą zarabiać więcej. Tłumaczy jednak, że nie może podwyższyć znacznie pensji, bo musiałby podnieść ceny dań. - Odbiłoby się to na klientach. To nie jest Ustka czy Kołobrzeg, tu ceny są niższe - wyjaśnia. Kasia, która prowadzi lokal gastronomiczny w Iławie, nie chce płacić więcej niż najniższa krajowa osobom, które nie mają żadnego doświadczenia. - Osoby powyżej 25., 30. roku życia praktycznie się do nas nie zgłaszają. Przychodzą uczniowie po maturze, studenci, którzy nigdy wcześniej nie pracowali. Często jest tak, że popracują miesiąc, dwa i odchodzą. Człowiek nie zdąży jednej osoby wyszkolić, a już musi uczyć następną. W takich pracowników nie opłaca się inwestować - przekonuje. 






Zdaniem Andrzeja, wbrew temu, co mówią pośrednicy pracy, to nie zawsze pensja jest najważniejszym czynnikiem decydującym o tym, czy ktoś chce pracę podjąć, czy nie. - Polacy są trudni, najpierw godzą się na warunki, potem zmieniają zdanie, bo są zmęczeni, bo okazuje się, że jest ciężko - opowiada. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że praca w gastronomii nie jest lekka, uważam, że nie ma cięższej pracy niż nad morzem w restauracji, w sezonie. Jest gorąco, klienci są wymagający - chcą otrzymać jedzenie w ciągu 10 minut, nie przyszli posiedzieć "przy winku", godziny pracy są długie. Nie znam punktu gastronomicznego, w którym przestrzegałoby się kodeksu pracy. To fikcja. Czasem pracujemy po 12 godzin non stop. Takie są fakty - dodaje.

Marek prowadzi kawiarnię na Mazurach. Zatrudnia najczęściej osoby młode, do 25. roku życia. Przekonuje, że jego pracownicy nigdy nie narzekali na zbyt niską pensję. - Najniższą krajową płacimy wyłącznie na początku, a gdy pracownik zostaje wyszkolony, od razu dostaje podwyżkę. 2500 zł brutto dla studenta to naprawdę atrakcyjne wynagrodzenie - podkreśla.

Opowiada, że zdarzali mu się pracownicy, którzy woleli zarabiać nawet półtora raza mniej, ale wykonywać pracę, która nie wymagała żadnego wysiłku fizycznego. - I nie wiązało się to z ich kondycją fizyczną, bo wśród tych osób były również te trenujące różne sporty - mówi. I dodaje: - Jestem przed czterdziestką. Nigdy nie było dla mnie najważniejsze, czy praca jest ciężka, w sensie fizycznym. Liczyło się to, czy jest interesująca, wystarczająco dobrze płatna. A bardzo często słyszę od kandydatów, że dla nich ważne jest, aby praca była lekka. Najlepiej taka, która w ogóle nie męczy.


Ja ich po prostu nie rozumiem
Marek nie zauważył, żeby w tym roku mniej osób zgłaszało się do niego do pracy. Co nie znaczy, że nie boryka się z różnymi problemami, gdy młodzi już pracować zaczną. - Czasem się zastanawiam, czy to kwestia pokoleniowa, czy już zapomniałem, jak to jest być na studiach - mówi. - Problemy z planowaniem czasu to standard. W ekstremalnych i na szczęście marginalnych sytuacjach zdarzało się, że pracownicy przychodzili do pracy prosto z imprezy, co powoduje oczywiste problemy - opowiada. - Mam wrażenie, że mają zupełnie inne podejście np. do zobowiązań - nieodosobnione są odejścia z dnia na dzień. Funkcjonuje u nich również coś takiego jak etyka "starania się" - mają problem z określeniem, co są w stanie zrobić, a czego nie. W moim środowisku studenckim mieliśmy zasadę, że coś robimy lub nie robimy - staranie się było przy okazji - dodaje.









Kolejny problem to nieumiejętność wchodzenia w określone role społeczne. - W pierwszych tygodniach zdarza się, że nowi pracownicy nie rozumieją, że w pracy są obsługującymi, że powinni być przyjaźni, uśmiechać się. Że to nie musi być szczere, ale powinno być profesjonalne, aby nie obciążać klientów swoim gorszym nastrojem. Gdy zwracam na to uwagę, często słyszę: "Nie będę się nieszczerze uśmiechać". Uśmiech Mony Lisy to kulturowy maks, który staramy się zmieniać - mówi Marek. - Lubimy, kiedy możemy funkcjonować w zespole w asertywnym modelu zachowania, i to właśnie z asertywnością problem miewają niektórzy pracownicy, którzy nawykli do komunikacji opartej na agresji lub uległości - wyjaśnia i podsumowuje: - Nie chcę narzekać na młodych, bo są tacy jak byli zawsze. Ja ich chyba po prostu nie rozumiem.

Andrzej z okolic Ustki opowiada: - Pracował raz u mnie pewien młody człowiek, dopiero co skończył szkołę. Podczas przygotowywania dań zażyczył sobie, żeby jedną potrawę nazwać imieniem jego dziadka. Nie zgodziłem się, uznałem, że nie będziemy tłumaczyć klientom, dlaczego właśnie to danie ma charakterystyczną nazwę. Nie spodobało mu się to, zrezygnował. Andrzej przyznaje, że boi się młodych pracowników przede wszystkim dlatego, że są nieodpowiedzialni: - Odpowiedzialny człowiek przyjdzie i powie: chcę odejść, ale nie zostawi cię samego, da ci czas na znalezienie zastępstwa. Ten, który teraz mi odszedł, miał 24 lata. Najśmieszniejsze jest to, że wyciął mi taki sam numer dwa lata temu. Myślałem, że dojrzał. Najwyraźniej nie.

Każdy ma jakiegoś wisielca w rodzinie

Do Magdy spod Mikołajek, która płaci 15 zł brutto za godzinę na umowę-zlecenie (zapewnia również zakwaterowanie i wyżywienie), zazwyczaj trafiają osoby niewykształcone, często z rodzin biednych, dysfunkcyjnych. - Problemy z alkoholem, depresją to norma. Każdy ma jakiegoś wisielca w rodzinie, samobójstwa to codzienność - twierdzi. - Pracują u mnie ludzie poczciwi, dobrzy i pracowici, którzy po prostu chcą zarobić na utrzymanie. Są też bystrzy i myślący, którzy chcieliby się rozwijać i mają potencjał, ale na skutek biedy, braku pomocy ze strony odpowiednich instytucji nie mogą odbić się od dna - dodaje.

Zwraca również uwagę na ich mentalność. - Ścierają się tu różne osobowości, powstają konflikty, które z mojego punktu widzenia są błahe, ale trzeba je szybko ucinać, rozwiązywać, bo one potrafią rozwalić cały zespół - opowiada. Pracownicy nieraz "straszyli ją", że odejdą, bo poczuli się urażeni, bo ktoś inny "się rządził", bo kogoś nie lubią. - Wkładam dużo energii, żeby tłumaczyć, egzekwować, jednocześnie nie urażając nikogo. Proszę i sugeruję. Muszę się pilnować, żeby nie okazać zniecierpliwienia, zdenerwowania. Chwalę przy każdej okazji. Jak z dziećmi - opowiada.








A czasem trudno powstrzymać złość. - Wiele osób po prostu nie wykonuje swoich obowiązków. Niedokładnie sprzątają, nie potrafią wykonać prostej sałatki, mimo że instrukcję mają przed oczami - opowiada. Dochodzi do sytuacji absurdalnych. - Zamiast pokroić buraka, zetrą go. Zamiast położyć trzy rodzaje sałat, położą jeden - wymienia i mówi: - Pracę traktują tak samo jak szkołę, gdzie szli, żeby odsiedzieć swoje, byle zdać do następnej klasy. Nie rozumieją, że od ich pracy zależy powodzenie całego przedsięwzięcia, że jesteśmy jedną drużyną, że jeśli ktoś niedokładnie posprząta i gość będzie niezadowolony, powie to swoim znajomym, którzy tu nie przyjadą, a jeśli nie przyjadą, nie będzie pracy.

Ukraińcy nie chcą najniższej krajowej
Sezonowe wakaty coraz częściej zapełniają pracownicy z Ukrainy. Jak trafiają do pracodawców? - Pocztą pantoflową lub przez agencje pośrednictwa pracy, które ściągają pracowników z Ukrainy - informuje Małgorzata Żukowska. Jej zdaniem jednak, o ile jeszcze kilka lat temu Ukraińcy nie stawiali tak wysokich wymagań płacowych jak Polacy, to dziś zaczyna się to zmieniać. - Też chcą określonych stawek, to już nie jest najniższa krajowa. Zaczynają dyktować warunki, zwłaszcza specjaliści - mówi.









Żukowska twierdzi, że to, co obecnie różnicuje pracownika polskiego i ukraińskiego, to. chęci do pracy. - Jeśli obywatel Ukrainy już zdecyduje się pracować, to chce dziennie wypracować jak najwięcej godzin, żeby w jak najkrótszym czasie jak najwięcej zarobić. A potem wrócić do rodziny na Ukrainę. Nasz obywatel chce pracować jak najkrócej i jak najwięcej zarobić. Nie wykazuje tej chęci do pracy - tłumaczy. Zaznacza jednocześnie: Musimy spojrzeć na problem realnie, każdy z tych pracowników patrzy na swoją sytuację w aspekcie czysto ekonomicznym. Polscy pracownicy nie będą wykazywać chęci do pracy, kiedy proponuje się im najniższą krajową - kwituje.

Co o pracownikach z Ukrainy mówią pracodawcy? - Jeden na trzech zatrudnionych okazuje się bardzo dobry - ocenia Kamila Okoń. Maria z Krynicy Morskiej przysięga, że już nigdy w życiu nie zatrudni żadnej Ukrainki: - Pracowały u mnie w zeszłym roku. Jedna uciekła, słowa nie powiedziała, druga, zamiast do pracy, przyjechała na wczasy ćwiczyć jogę. Jeszcze inna miała koleżanki w całej Krynicy. Trzymały się w kupie i gadały na Polaków, że są "be". A Paweł potwierdza, że wszystko zależy od człowieka. - Miałem dwóch pracowników - jeden był świetny - to był ogrodnik, drugi - był moim najgorszym kucharzem w historii - śmieje się. 


Ukraińców chwali z kolei pan Andrzej spod Ustki. - Po odejściu kucharza ze Słupska zostali mi sami Ukraińcy. Oni nie narzekają na długie godziny pracy, wręcz przeciwnie. Wiedzą, że praca w kuchni jest ciężka, mają też świadomość, że w krótkim czasie można dużo zarobić. Pracują po 11 godzin dziennie, mają jeden dzień wolny, płacę im podwójną pensję - 4400 zł brutto, zapewniam wyżywienie, zakwaterowanie - zdradza. Z umowy dostają najniższą krajową, resztę - pod stołem. - Miałem faceta z Ukrainy, którego wiedziałem, że chcę zatrudnić. Żeby załatwić mu legalne zatrudnienie, musiałem jednak dostać kwit z urzędu pracy potwierdzający, że nie ma chętnych Polaków na moją ofertę. Wystarczyło podać najniższe wynagrodzenie - kwituje.

4 miliony wakatów
Małgorzata Żukowska nie wie, jak rozwiązać problem pracodawców z pracownikami. - To złożone zagadnienie. Na razie pracodawcy dają sobie radę, jeszcze nie spotkałam się z sytuacją, że ktoś zamknął działalność gospodarczą, ponieważ nie było komu pracować - przekonuje. Podkreśla, że najbardziej zadowoleni pracodawcy to tacy, którym udało się zbudować stały zespół złożony z pracowników, którzy co roku do nich wracają.








Prawda jest jednak taka, że rynek wysycha. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, w czerwcu bezrobocie spadło do niewidzialnego od 28 lat poziomu 5,9 proc. Ten wskaźnik to jednak wyłącznie liczba osób zarejestrowanych w urzędach pracy. Realne bezrobocie jest prawdopodobnie jeszcze niższe. Na obniżanie się stopy bezrobocia ma również wpływ przechodzenie na emerytury roczników powojennego wyżu demograficznego lat 50. Wtedy to rocznie na świat przychodziło po 800 tys. dzieci.

Jak zaznacza tygodnik "Newsweek", niżowe turbulencje słabiej łagodzą obecnie nawet pracownicy z Ukrainy, którzy w coraz mniejszej liczbie przekraczają polską granicę. W 2030 roku - jeśli nic się nie zmieni - pracodawcy będą mieć problem z obsadzeniem aż 4 z 20 mln miejsc pracy. Po wakacjach, jak zapowiada tygodnik, rząd ma ogłosić nową politykę migracyjną, która szerzej otworzy polski rynek pracy na imigrantów, w tym także tych z krajów odległych kulturowo.



Popularne posty z tego bloga

Śmierć przez zadławienie jest bolesna i bardzo męcząca. Musisz wiedzieć jak ratować dziecko!

Żywcem upieczone dziecko w piekarniku zjedzone przez rodziców.

Uczennice podstawówki chwalą się w sieci ciążowymi brzuchami. Same są jeszcze dziećmi